Skąd się wziął włos w zupie, czyli o tym jak Finaju ryby łowiła    autor: Finaju
    Zamróz. Krasnoludzka wioska u podnóża Gór Grzbietowych. Przez smagane mroźnym wiatrem ulice przetaczają się kłęby białej zawiei, mieszając się gwałtownie ze smugami dymów sączących się leniwie z kominów zasypanych śniegiem chat. Paskudna pogoda nie przeszkadza jednak mieszkańcom sadyby w wykonywaniu codziennych obowiązków i bieganiu tu i tam za swoimi sprawami, ba, przecież w powietrzu czuć już wiosnę ciągnącą z doliny, a jak wiosna to i obowiązków więcej! Dziś nawet krasnoludów na głównej ulicy jakby więcej, bo dzień targowy i wielu gości z okolicznych wiosek zjechało, by pohandlować i odwiedzić starych znajomych.
    Zdawać by się mogło, że dziś każdy mieszkaniec wioski zrobił dwudziestopunktową listę obowiązków i wszystkie swe cele chce do obiadu osiągnąć, biegając, pokrzykując i raz po raz zażywając tabaki, by jeszcze żwawiej pracować. Krasnoludzki żywioł dnia targowego.
    Jednak gdzieś pomiędzy tym całym harmidrem i bieganiem, tuż pod bramą kuźni przycupnęła malutka oaza spokoju. Cichutko, w skupieniu i z pełnym zaangażowaniem buduje z liści i kamyków tor przeszkód dla mrówek, co rusz dźgając w stosik patykiem, by zmienić warunki eksperymentu.
- Fina! Fin! - wstążki w czerwonych włosach małej krasnoludki drgnęły na dźwięk dochodzącego z wnętrza kuźni wołania, choć była to jedyna oznaka jakiejkolwiek reakcji. Zamiast tego sięgnęła po garść śniegu, by ulepić kolejny murek na trasie pochodu mrówek.
- Finaju! Ty mały darmozjadzie! Gdzieś ty polazła? - wołanie przybliżało się a gniewne sapanie, jakie dołączyło do wtóru podniesionego głosu, nie wróżyło nic dobrego. Z bramy kuźni szybkim krokiem wyłoniła się słusznej postury i średniego wieku krasnoludka. Jej strój, choć roboczy i praktyczny, zdradzał oznaki bogactwa i od razu można było rozpoznać w kobiecie pani domu. Jeśli nie po stroju, to z pewnością można było to wyczytać w jej spojrzeniu. Władczym i nie znoszącym sprzeciwu. Momentalnie wypatrzyła kucającą i usilnie starającą stać się niewidzialną Finaju.
- Aha! - zawołała triumfalnie, jakby właśnie kupiła na targu tuzin jaj o połowę taniej. - To cała rodzina dziś rękawy urabia po pachy a ty znowu jakieś dyrdymały uprawiasz?! Siostry i bracia od rana po targu biegają i ojcu w kuźni w miechy dmą, sił nie szczędząc – Maphr dzięki za takie pociechy – a ty czas ino trwonisz za mrówkami się uganiając? - Ton głosu uzmysłowił szybko Finie, że to nie przelewki, wstała więc prędko, odrzucając za siebie ukradkiem patyk i garść kamieni.
- Przepraszam, matulo – powiedziała przymilnym głosem, przybierając niewinna minę.
- Ty mi tu nie przepraszaniem i mruganiem oczu nie mydl! - stanowczym głosem odparła stara krasnoludka. - Przydaj się na coś! Marsz do chaty po cebrzyk i raz dwa do doliny po ryby leć! Ojciec głodny, to mu trza zupy zrobić a do gara co włożyć nie mam! To żeś najmłodsza nie znaczy, że mi tu bimbać możesz! Skaranie boskie z tobą dzień w dzień!
- Tak, matulo – potakująco pokiwała głową Finaju. Wiedziała, że lepiej się teraz matce nie sprzeciwiać. Nie chciała iść dziś spać bez kolacji i z piekącym siedzeniem.
- No to na co czekasz? - pokiwała palcem rodzicielka, ale jej głos trochę zmiękł, jak zawsze nie potrafiła długo gniewać się na swoje najmłodsze dziecko. - Leć w te pędy i bez dobrych ryb nie wracaj!
    Finie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Ukradkiem posłała tęskne spojrzenie na podmurowe mrówki, które ucieszone nagłą wolnością żwawo omijały Finajową tamę, by zniknąć w dziurze pomiędzy kamieniami, po czym pobiegła ile sił w nogach do chaty. Chwyciła drewniane wiaderko i wędkę z kąta, i po finajowemu, czyli na łeb na szyję, ruszyła ku bramom wioski w stronę doliny.

    Pomimo iż we wiosce wciąż panowała dotkliwa zima, w dolinie czuć było już wiosnę. Zielone pędy traw wraz z drobnymi pączkami liści na wyścigi pięły się ku ciepłemu wiosennemu słońcu, a kwiaty pstrzyły leśne łąki barwnymi kobiercami, wabiąc wielkie bąki i żółte pszczoły, które pracowicie latały tu i tam, wypełniając powietrze niskim brzęczeniem. Leśne ptaki, koncertując i zagłuszając się nawzajem w wymyślnych trelach, nie zwracały wcale uwagi na biegnącą ścieżką małą krasnoludkę, dzwoniącą okrutnie drewnianym cebrzykiem i szurającą po ziemi długą wędką.
    Szczerząc wesoło ząbki, Finaju przystanęła nagle i w skupieniu rozejrzała się dookoła. Wprawnym okiem szybko dojrzała obok ścieżki ciemną plamę gołej miękkiej ziemi. Odpasała małą łopatkę i kucnąwszy, zaczęła rozgrzebywać brunatną ziemię w poszukiwaniu robaków. Długo nie musiała się trudzić, gdy parę dorodnych okazów wypełzło na światło dzienne.
- Ty, ty i ty – krasnoludka bez ceregieli wydłubała z ziemi największe dżdżownice i wrzuciwszy nieszczęsnych wybrańców do wiaderka, pobiegła dalej w kierunku strumyka. Po paru minutach już szykowała wędkę, stojąc na wielkim głazie tuż nad wartkim nurtem. Słońce miło prażyło, wywołując u Finaja błogi nastrój. Wprawnymi ruchami rozsupłała splątane rzemyki wędki i sprawdziła zamocowanie haczyka. Upewniwszy się, że ten wytrzyma starcie z ewentualnym połowem, sięgnęła do cebrzyka i wybrała najdorodniejszego robaka, by nadziać go na haczyk.
- Nie nie rób tego! - O mały włos nie spadła wprost do strumienia, gdy cienkim głosikiem robak przemówił wprost z dłoni krasnoludki. - Nie rób tego, proszę, a nie pożałujesz! - z pewnością się nie przesłyszała, mała pomarańczowa dżdżownica mówiła do niej w biały dzień. Usta Finaja mimowolnie otworzyły się szeroko a brwi powędrowały wysoko w górę.
- Ktoś ty? - tylko tyle zdołała z siebie wydusić.
- Jam jest Bagtvlixonferthunilezentor Drugi, Wielki Król Podziemnego Królestwa Um – piskliwy głosik miał z pewnością brzmieć bardzo dostojnie, jednak w uszach Finy brzmiał zabawnie.
- Król Dżdżownica? - wyszczerzyła ząbki w zachwycie. Szybko minęło jej pierwsze zaskoczenie, gdy ciekawość i zachwyt nad nowym znaleziskiem wzięły górę.
- Jaka dżdżownica!? - zagrzmiał robaczek, a przynajmniej zagrzmiał w swojej skali. - Bagtvlixonferthunilezentor Drugi!
- No dobrze, panie... Bag! - zawołała krasnoludka, nie zważając na piskliwe protesty tej dziwnej osobliwości. A to ci dopiero! Gadający robak! To lepsze niż głupie mrówki. - Co to za Królestwo Um? Nigdy nie słyszałam o czymś takim.
- I bardzo dobrze, że nie słyszałaś. Nie afiszujemy się naszą inteligencją. Potem te wścibskie elfy trzymają nas w słoikach... - wyjaśnił Bag. - Tym bardziej, że nie ma nas już wielu. Wystarczająco jednak, aby Królestwo Um wciąż żyło i istniało. Tuż pod waszymi stopami żyjemy od wielu wielu lat, starając się mieć z wami jak najmniej wspólnego.
- Ale przecież dżdżow... um, Bagów jest tak dużo! - powiedziała zdziwiona krasnoludka. - Dlaczego mówisz, że jest was już niewielu?
- Mówisz o naszych zaziemnionych braciach – w piskliwym głosiku Baga dało się wyczuć smutek. - Choć wszyscy oni mieli kiedyś nasze umiejętności i należeli do Królestwa Um, to jednak czas jest naszym przekleństwem. Po wielu latach podziemnych wędrówek ziemniejemy i gubimy swoją inteligencję, stając się czymś innym, pustym. Taki nasz los. Dlatego proszę cię, mała krasnoludko, nie kończ mego żywota w taki sposób, a odwdzięczę ci się odpowiednio.
- Odpowiednio? - zapytała z zaciekawieniem Finaju.
- Tak. Jeśli mnie wypuścisz, spełnię twoje trzy życzenia!
- Trzy życzenia? - krasnoludka zmarszczyła brwi. Gdzieś już słyszała tę historię.
- Proś, o co tylko zechcesz, a będzie ci dane! - Bag uniósł głowę wysoko i dumnie. Dumnie i wysoko oczywiście na bagowy sposób, czyli raczej niezauważalnie.
- Hmm – zamyśliła się Fin. Coś się jej w tej całej historii nie zgadzało, ale krasnoludzki zmysł praktyczny kazał wykorzystać sytuację. - Chcę górę złota wyższą ode mnie! - zakrzyknęła rozmarzona w nagłym zachwycie.
- I tak się stanie – zapiszczał Bag, po czym wypowiedział kilka skomplikowanych słów w sowim bagowym języku, w którym chyba nie było samogłosek. Gdy tylko skończył, powietrze obok Finaju zawirowało i ni stąd ni zowąd pojawił się błękitny kłąb dymu, zasłaniając krasnoludce widok. Po chwili jednak znikł z głośnym „pyk”, by ujawnić tak zaskoczonej co zafascynowanej krasnoludce efekty bagowego czarowania. Wyraz zachwytu szybko znikł z twarzy Finaja.
- Co to ma być? - zapytała, patrząc na garść miedziaków leżącą koło jej stóp.
- To góra bogactwa, o które prosiłaś – odparł z dumą w głosie Bag.
- Kilka miedziaków to góra bogactwa? - kpiąco pokiwała głową. - Przecież za to nawet nie kupię porządnych wstążek na targu...
- Przepraszam, ale moja magia nie jest zbyt silna. W końcu jestem tylko małym... Bagiem.
- Więc to takie buty – westchnęła Fin. Czuła, że to wszystko było zbyt piękne, żeby było możliwe. - To może spróbujemy z czymś łatwiejszym? Moimi drugim życzeniem niech będzie piękny dorodny strider, żebym do wioski nie musiała wracać pieszo! - Zawsze chciała mieć takie stworzenie, odkąd tylko zobaczyła je na rycinach u wuja Gvelda.
- I tak się stanie – ponownie zapiszczał Bag i powtórzył całą procedurę czarowania. Mimo iż już wiedziała, czego się spodziewać, krasnoludka wpatrywała się w kolorowe dymy czarów z zapartym tchem. Tchu jednak nie zapierały ich efekty. Parsknęła śmiechem na widok małej burej myszy, która zaczęła biegać po głazie w poszukiwaniu kryjówki. O dziwo na jej grzbiecie znajdowało się małe skórzane siodło.
- Mysz?! Ha, ha! - zaniosła się śmiechem Finaju.
- Ale siodło! Widzisz siodło?! - protestował Bag.
- Tak, widzę – otarła kułakiem łzy rozbawienia z kącików oczu. - Mysz z siodłem! Takiego mam stridera, na jakiego zasłużyłam, ale chyba aż tak mała to nie jestem... - westchnęła. Chyba jednak nic z tego nie będzie. Ostatnia szansa. - No dobra, to może na koniec coś bardzo prostego. Napełnij mi to wiaderko dorodnymi rybami, cobym się trudzić już nie musiała.
- I tak się stanie – powtórzył Bag po raz trzeci, po czym wziął się za czarowanie. Gdy było po wszystkim, na dnie cebrzyka zaczęła podrygiwać drobniutka mała srebrna płotka.
    Na ten widok, nie namyślając się długo, Finaju nadziała Baga na haczyk i szybkim wprawnym ruchem posłała go na środek strumyka. Nie słyszała już piskliwego protestu Robakowego Króla, gdy ten zmierzał w kierunku tafli wody. I dobrze, że nie słyszała, bo wśród przekleństw usłyszałaby Wielką Klątwę Um Trzeciego Stopnia, którą rzucał na nią Bag. Dowiedziałaby się, że od dziś jej życiem będzie kierować okropny pech i wszystkie jej działania będą z góry skazane na porażkę. Że całe szczęście ją opuści a Wszechświat skupi całe swe wysiłki na uprzykrzaniu jej życia. Ale nie słyszała już tego. I dobrze. Bo by się jeszcze przejęła, a tymczasem jak widać Bagowa magia pozostawiała wiele do życzenia i jej moc była, prawdę mówiąc, niewielka. Ot, od dziś czasem wiatr jej zerwie z włosów wstążkę, deszcz ją w polu zaskoczy albo znajdzie w zupie włos kucharza. Nic wielkiego. Bagowy pech.